Gdyby czarny scenariusz się ziścił, nie chciałbym być w skórze naszego psa. Ocalił go refleks mojej żony. Chwila nieuwagi i byłaby rzeźnia. Na szczęście to życiowy farciarz. Wiele razy wychodził bez szwanku z różnych opresji. Potrafił dać nawet nogę z windy do bozi. Jest jak kot – zawsze spada na cztery łapy.
Polecenie „Hugo, w tej chwili przestań śmierdzieć” przestało działać jakieś dwa tygodnie temu. Jak się do nas zbliżał, to najpierw było go czuć, a dopiero potem widać i słychać. Od kiedy żyjemy w poszerzonym składzie, biegamy jak chomiki w kołowrotku i nie mamy zbyt wiele czasu na jego pielęgnację.
Atmosfera wokół psa gęstniała z każdym dniem. Typ „drwala” w przypadku zwierząt domowych się raczej nie sprawdza. W końcu żona postanowiła odżałować kolejną godzinę snu (i tak już uważa go za fanaberię) i doprowadzić rudego rozbójnika do porządku, czyli wyczesać, wystrzyc i wykąpać. Jak to mawiają: full serwis.
Zapytacie, dlaczego akurat Aga musi to robić po nocach, a nie ja? To złożona sytuacja rodzina i wolałbym jej nie rozkładać. Dość wspomnieć, że nasz producent smrodu to „pańcisynek”…
W trakcie poskramiania dredów na psim brzuchu, żona odkryła jakieś dziwne zgrubienie.
– Przemo, nie uwierzysz, kleszcz – powiedziała przerywając mi lekturę nowego Stasiuka.
– Skąd zimą kleszcz? – obudził się we mnie domorosły entomolog.
– No wiesz, śniegu nie ma już drugi rok. Mrozu praktycznie żadnego, to się widocznie obudziły – tłumaczyła nie przerywając gmerania w psie.
– Jest jeszcze jeden, po drugiej stronie. Masakra z tymi kleszczami. Potrzymasz go, to od razu wyciągnę?
Westchnąłem, odłożyłem „Wschód” i zgłosiłem gotowość bojową. Wiedziałem, że będzie ciężko, bo nasz sierściuch niezbyt godnie znosi tego typu zabiegi.
Jak tylko zobaczył cudeńko do wykręcania kleszczy, wyrwał się i uciekł pod stół. Swoją drogą, gdy ma się czegoś nauczyć, to pamięć ma jak rzeszoto, a tu proszę bardzo, od razu skojarzył, co się święci.
Proces negocjacyjny trwał kilkanaście minut i nie przyniósł pożądanych efektów. Nie wylazł z kryjówki nawet po wurst i swoją ulubioną zabawkę, która kiedyś była moją ulubioną rękawiczką. Otrzepaliśmy z żoną kolana i podjęliśmy decyzję, że trzeba zrobić „Dubrowkę”.
Akcja trwała góra 3 minuty. Bilans: dwa siniaki na mojej nodze, zbity wazon i wyrwane ze snu starsze dziecko, ale pies został pojmany i bezboleśnie unieruchomiony.
– Ale byk, ja dziękuję – powiedziała moja ładniejsza połowa, gdy w kłębach sierści ponownie odnalazła namierzone wcześniej zgrubienia.
– Rób, nie gadaj, bo ledwo go trzymam – ponaglałem.
– A ten drugi, to tak jakoś symetrycznie się wgryzł. Dziwnie to wygląda… – oceniła otwierając szczypczyki.
I już, już wyprawnym ruchem miała wykręcać pierwszego kleszcza, gdy nagle jej ręka zadrżała. Pomacała jeszcze raz i spojrzała zdezorientowanym wzrokiem na mnie. Potem poprosiła, bym odsłonił nieco światło z lampki i zaczęła uważnie przyglądać się temu, co znalazła.
– O fuck, to nie są kleszcze. To jego sutki…
Ooo, masakra. Dobrze, że nie zrobiliście mu krzywdy ;)
Fakt, to by była masakra…
Leżę i kwiczę :)
Hahahaha. No i byłoby po cyckach. Kolejnie świetnie napisany tekst. Czytałam i płakałam ze śmiechu. To nie blog, to kabaret ;) Przy okazji dowiedziałam się czegoś nowego – psy mają cycki ;)
też mojemu chciałam wyrywać, ale latem. Na szczęście się opanowałam :D
muahaha, ale się uśmiałam! :D
dobrze, że nie mamy psa :D
hahaha ;-) Umiejętność budowania napięcia poziom mistrzowski ;-)