Dymanie kostuchy

PS_20150511161609

Jeśli mądrość przychodzi z wiekiem, to nasz pies o tym nie wie. Jako człowiek byłby już dawno stypendystą ZUS-u, bo w maju Ziemia okrążyła dla niego Słońce po raz jedenasty. Niestety, choć metryka matuzalemowa, to rozumek wciąż u niego w fazie embrionalnej. Żre co popadnie i nie uczy się na własnych błędach…

Karmiony z ręki wącha wszystko wnikliwie i wybrzydza, ale na spacerze przestaje szanować swą śmiertelność, porzuca intuicję spożywczą i pochłania wszelkie znaleziska bez zbędnych ceregieli.

Pierwszy raz z windy do bozi wyrwaliśmy go kilka lat temu. Nawciągał się wtedy w lesie jakiejś chemii. W domu wlazł pod stół, dostał drgawek i trafił do psiego medyka w trybie pilnym. Szybkie USG, płukanie żołądka, kroplóweczka, zastrzyk, antybiotyk, „pięćset dwadzieścia poproszę” i wrócił do żywych.

Za drugim razem, wyciągaliśmy go z zaświatów, bo połasił się na stary tort. Weterynarz chowając zwitek banknotów do szuflady ocenił, że pies silny, więc z nieświeżością dałby sobie radę, gdyby nie ta folia aluminiowa, która utworzyła zator i jelito skapitulowało, więc trzeba było je udrożnić zabiegowo.

Trzeci raz na ekscesy gastronomiczne pozwolił sobie kilka dni temu. Tym razem nie przyuważyliśmy jednak, żeby schylał się po zakazane, więc gdy zaniemógł byliśmy przekonani, że to starość się o niego upomniała.

Najpierw odstawił michę. U gościa, który każdy posiłek je tak, jakby to był jego ostatni, nie zwiastowało to niczego dobrego. Potem usprawnił przemianę materii na tyle, że trzeba było z nim wychodzić na spacer co dwie godziny. Nawet na noc nie włączał taryfy ulgowej!

W dalszej kolejności zaczął nonszalancko gospodarować treścią żołądkową. Ujawnił przy tym zamiłowanie do taniego efekciarstwa, bo zwracając wdrapywał się na fotel, by z wyższego pułapu zrzucać balast.  Nie wiem, czy chciał tym zwrócić na siebie uwagę, czy po prostu kręcił go sam rozbryzg…

– Boję się, że to koniec – zawyrokowała małżonka, gdy przestał nawet wąchać gości w kroku.

Oboje czuliśmy, że kostucha zaciera łapy, więc żeby utrudnić jej robotę, zabraliśmy rudego huncwota do weterynarza.

– Czego się znowu najadł? – lekarz poznał go i na dzień dobry odkręcił kurek spekulacji.

– Obawiam się, że tym razem niczego, to chyba jakaś grubsza sprawa – uzewnętrzniłem rodzinne domysły.

Procedura medyczna ruszyła. Dwóch lekarzy, dwie asystentki, wszelkie możliwe badania i sprzęt taki, że niejeden normalny szpital mógłby pozazdrościć. Nie mam wątpliwości, że w Polsce zwierzęta mają lepszą opiekę medyczną niż ludzie. Ot, dobrodziejstwo prywatyzacji.

Po godzinie obrzędów lekarz uznał, że jak w ciągu 2-3 dni mu nie przejdzie, to niewykluczone, że trzeba będzie go uśpić.

Zmroziło nas, więc pozwoliliśmy wybrzmieć ciszy…

W drodze powrotnej jąłem preparować mowę pogrzebową. Zastanawialiśmy się też, co powiemy córce, która tak się z psem zżyła, że mogłaby jeść z jego miski. Poza tym, bałem się tego usypiania. Miałem dziwne przeczucie, że to się skończy jak u Skargi czy Gogola, którzy ożyli w piachu…

I wtedy nadeszła ta noc.

Obudził mnie akompaniament psich kiszek, więc poszedłem z rudym na kolejny nocny spacer. Nagle Hugo się zgarbił, a spod ogona wyszło mu coś bardzo dziwnego. Długie, pokręcone, w kolorze cielistym…

– Chryste panie, jelito – pomyślałem.

Nie wiedziałem, co robić, zgłupiałem kompletnie. Chciałem mu pomóc, ale jak? Przydepnę, to się całkiem spruje i trzewia mu na wierzch wyjmę. Zostawię, to się będzie biedak męczył – hamletyzowałem.

Z dwojga złego, przydepnąłem, a on wyrwał wtedy do przodu i ziiiiut…poszło….

Zapaliłem latarkę w telefonie, patrzę, a to… skarpetka. Taka damska, zwana pokątnie antygwałtem.

Następnego dnia problemy ustały. Jak ręką odjął.  Pies zdrowizna.

Skubaniec, trzeci raz wydymał kostuchę!

 

 

About

Przemo – będąc pacholęciem bał się, że pająki wciągną go za obraz. Teraz boi się tylko ludzi, którzy nie mają wątpliwości. Raczej indywidualista niż gracz zespołowy. Jeśli już musi śpiewać w chórze, to wybiera partie solowe. Perfekcjonista, wegetarianin, libertarianin, półmaratończyk z ambicjami na więcej. Podobno choleryk. Kocha kino bez popcornu i literaturę faktu. Nieznośnie kreśli po książkach. Ceni sobie muzykę nieoczywistą. Ubóstwia sok pomidorowy, zapach farby drukarskiej i wysokie obcasy u kobiet. Specjalizuje się w przebijaniu balonów napełnionych patosem. Bardzo miły, toleruje nawet gluten i laktozę.

5 thoughts on “Dymanie kostuchy

  1. Popłakałam się……ciężko się czytało, bo łzy mi ekran zalały przy zdaniu o wąchaniu krocza…..ale skarpetka mnie dobiła…. oprócz trzech córek mam na stanie dwa koty i wiem coś o leczeniu bydlątek. O jakości i cenach. Ten dreszczyk emocji na koniec wizyty… Trzeci zwierz odszedł już do krainy wiecznych łowów, ale jak był malutki zjadł włosie anielskie z choinki. Z podobnym efektem…tylko srebrnym.
    Pozdrawiam i zdrowia życzę psu i oby cieszył Was jak najdłużej. I jak najtaniej!

  2. w mowie pogrzebowej, o ile nastąpi, będzie można wspomnieć, że pięknie dymał kostuchę ku uciesze rodziny i czytelników.

  3. Pozwoli Pan, Panie Przemysławie, że zaproponuję niewielką zmianę: miast „połasił się” – „połaszczył się”. Nie jestem bynajmniej ortodoksem językowym, lecz wyrażenie „połasić się” jest na tyle dwuznaczne, że warto zastąpić je innym, nie obarczonym dwuznacznością. „Połasić się” w jakiś pokrętny sposób pochodzi zapewne od „być łasym na coś”, ale może także wziąć się od „łasić się do kogoś/czegoś” i wówczas ma zupełnie odmienne znaczenie. Znikające już (niestety!) ze słownika wyrażenie „połaszczyć się” jest wyraziste, piękne i zupełnie jednoznaczne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *