Poznaliśmy się w 2004 roku. Przyjechał do nas w samym ręczniku. Pamiętam, że był maj, Polska wstępowała wtedy do Unii, ale jemu było wszystko jedno. Zupełnie go to nie obchodziło. Głowę zaprzątały mu wtedy nasze nowe meble i fikuśne rajstopy mojej żony. Ewidentnie się na nie ślinił.
Początek znajomości był intensywny. Wspólnie zarwane noce, nierzadko do białego rana, a bywało, że kończyliśmy zabawę na czworakach… Szybko zrozumieliśmy z Agą, że ten koleś jest kompletnie narwany, ale nie ma sensu z tym walczyć, taki już jest i nikt go nie zmieni.
Na początku baliśmy się trochę, że za bardzo wywróci nasze życie do góry nogami, ale nie zerwaliśmy kontaktów i brnęliśmy w tę relację. Lata leciały, a my zacieśnialiśmy przyjaźń. Nastała pełna symbioza, staliśmy się jak rodzina. Wiedzieliśmy, że jesteśmy dla niego całym światem, bo wolał nas niż czternaścioro swoich dzieci.
Z czasem przywykliśmy do jego specyficznych upodobań i manier dalekich od nienagannych. Pawie rzucone w salonie, niekoniecznie naszym, przyjmowaliśmy z pokorą, jak Hiob wrzody. Akceptowaliśmy jego bekanie przy gościach, a nawet puszczanie zefirów tak ciężkich, że osiadały na meblach. On za to starał się zrozumieć nas, choć wielu rzeczy nie mógł pojąć np. zupełnie nie ogarniał, dlaczego nie może sypiać z moją żoną (skądinąd wiem, że był w niej zakochany), albo czemu tyle rzeczy wyrzucamy do kosza, więc ciągle coś z niego wyciągał.
Niekiedy wkurzał, o Jezu, jak wkurzał. Zwłaszcza, gdy kradł, pół biedy buty albo rękawiczki, ale dobierał się też do talerza i lodówki. Łapał co popadnie: makaron, chleb, pyzy, tort dla gości albo ser za osiem dyszek przywieziony prosto z Francji.
Był bezczelny, wyszczekany i kłamał w żywe oczy bardziej niż Kurski. Codziennie łgał, że nie jadł, choć widzieliśmy, że chwilę wcześniej obżarł się do syta. Nieźle też symulował choroby. Gdy tylko wyciągaliśmy duże walizki zwiastujące dłuższy wyjazd, zaczynał kuleć, licząc na to, że zostaniemy, bo przyjaciół w potrzebie się nie zostawia…
Pewnego dnia przestał jeść. Myśleliśmy, że się obraził, albo znowu coś symuluje. Powód był inny. Jego organizm wpadł na głupi pomysł i postanowił się zabić. Zaczął produkować komórki, które zjadały go od środka, powolutku, kęs po kęsie. Plan samounicestwienia był chytry, bo długo trzymany w tajemnicy, a gdy inwazja została odkryta, medycyna była bezradna.
Dzielnie walczył do końca, a my do końca wierzyliśmy, że z tego wyjdzie. Przez te wszystkie lata przyzwyczaił nas do tego, że za nic miał swoją śmiertelność (pamiętacie ten wpis?). Już kilka razy siedział w windzie do bozi i za każdy razem dawał z niej nogę. Tym razem winda była jednak szybsza, a nam została tylko pusta miska w kuchni.
Nikt nie ma odwagi jej schować…
Żadne słowa…
…