Piekło wisiało w powietrzu

Ostatnio tak układam sobie życie, że zaglądam do instytucji, które zwykle omijam szerokim łukiem. Interesantem zostaję w związku z budową nowego dachu nad głową, więc zależy mi na tym, by wszystko poszło sprawnie i bezproblemowo. Dlatego przed każdą wizytą nasączam się cierpliwością i pokorą. Nie inaczej było, gdy padło na urząd skarbowy.

Brak miejsc parkingowych wziąłem na miękko. Pomyślałem, że taka pierdoła nie wytrąci mnie z równowagi. Ludzie na świecie głodują i nie mają stałego dostępu do wody pitnej, a ja wożąc sempiternę autem jestem przecież szczęściarzem.

Kolejkę do okienka również przyjąłem ze zrozumieniem. Wiadomo, utrudnili im tylko tymi komputerami…

– Dzień dobry – mówię w końcu do pani z okienka – potrzebuję dla banku zaświadczenie takie a takie. Bardzo mi zależy na czasie – podkreślam tonem najbardziej uprzejmym z możliwych.

– Musi pan najpierw złożyć pisemny wniosek. Jest formularz, ale to już u koleżanki obok, bo ja nie mam…

Koleżanka obok zaszczyciła mnie swoją uwagą i z obojętnym chłodem wydała papier. Patrzę, tylko kilka rubryk, więc uznałem, że  uzupełnię na miejscu i załatwię sprawę od ręki. Rach – ciach wpisałem: datę,  imię, nazwisko, nazwę firmy, NIP itp. Poszło sprawnie, małe zawahanie dopadło mnie tylko przy pytaniu o liczbę kopii. A wezmę dwie – kombinowałem ex tempore – tak na wszelki wypadek.

Wróciłem do kolejki, byłem trzeci. Pani nawet nie zerknęła na wniosek, tylko od razu przeładowała działo i wypaliła: „jeszcze opłata skarbowa, 17 zł”.

– Ok, proszę – wyjąłem gotówkę.

– Ale u mnie pan nie płaci.

– A gdzie kasa?

– Nie ma kasy…

– To jak?

– Przelewem.

Chwyciłem telefon, by zrobić go na miejscu, tak od razu, przy niej, bo życie mi stygło.

– To nic nie da, muszę mieć wydrukowane potwierdzenie – zaorała moją nadzieję na szybkie załatwienie sprawy.

Irytacja brała mnie we władanie, bo skoro pobiera się od wszystkiego opłaty skarbowe, to warto byłoby jednak mieć kasę na miejscu, ale luz, logika nie idzie w parze z biurokracją, więc wróciłem po wydruk do domu.

Przyjechałem drugi raz, cztery rundy na parkingu i kolejka, znowu trzeci, ale w głowie myśl o głodujących dzieciach, więc ciśnienie w normie.

– W sprawie zaświadczenia, tu mam wniosek i potwierdzenie przelewu – mówię zadowolony.

– W porządku, tylko przelew jest na 17 zł, a ma być na 21…

– Pani koleżanka wspominała godzinę temu, że na 17…

– Bo zwykle jest 17, ale w przypadku tego zaświadczenia akurat 21, tam na dole formularza jest dopisek. O, widzi pan, taki w nawiasie. Nie mówiła panu?

Nie mówiła. Bolesne i pouczające doświadczenie. Już wiem, jak czują się ofiary drobnego druczku. Zazgrzytałem zębami, ale pomyślałem o obłożnie chorych w szpitalach i wytłumaczyłem sobie, że to nie jest najgorsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić.

Wróciłem do domu zrobić przelew na brakujące 4 zł, wydrukowałem potwierdzenie i pojechałem ponownie. Na parkingu już tylko jedno okrążenie. W środku kolejka i trzeci! Jakby się umówili, że zawsze musi być dwóch przede mną. Truman show. Siedzą gdzieś tam na górze za konsoletą i regulują liczbę podstawionych petentów.

– Proszę, tutaj jest wniosek, potwierdzenie na kwotę 21 zł, kiedy dokument będzie do odbioru? – wyrecytowałem na bezdechu, gdy przyszła moja kolej, bo siedem nieodebranych połączeń na służbowym telefonie sprawiało, że naprawdę zaczynało mi się spieszyć.

Urzędniczka w typie klasycznej córy komunizmu, zerknęła na wniosek, poprawiła okulary i wycedziła z urzędniczą emfazą:

– Na wniosku są dwie kopie, to opłata też musi być podwójna, razem 42 zł, a potwierdzenie jest na 21.

Chciałem urządzić im piekło i gdy już czułem fetor rozgrzanej smoły, słyszałem stukot diabelskich racic, a szorstka sierść belzebuba drażniła moje biodro, przypomniałem sobie obietnicę złożoną żonie przed wyjazdem: „Aguś, daję słowo, nikogo tam nie zabiję”.

Podarłem wniosek, uzupełniłem drugi, wpisując jedną kopię i powziąłem informację, że zaświadczenie będzie gotowe za dwa dni.

Pojechałem we wskazanym terminie. Dwa kółka na parkingu i obsługa… bez kolejki. Chyba wyczuli, że podejrzewam ich o sztuczny tłum. Odebrałem papier i ruszyłem  do banku. Pan w garniturze ucieszył się na mój widok.

– Panie Przemku, mam dobre wieści, zaświadczenie nie będzie potrzebne.

 

About

Przemo – będąc pacholęciem bał się, że pająki wciągną go za obraz. Teraz boi się tylko ludzi, którzy nie mają wątpliwości. Raczej indywidualista niż gracz zespołowy. Jeśli już musi śpiewać w chórze, to wybiera partie solowe. Perfekcjonista, wegetarianin, libertarianin, półmaratończyk z ambicjami na więcej. Podobno choleryk. Kocha kino bez popcornu i literaturę faktu. Nieznośnie kreśli po książkach. Ceni sobie muzykę nieoczywistą. Ubóstwia sok pomidorowy, zapach farby drukarskiej i wysokie obcasy u kobiet. Specjalizuje się w przebijaniu balonów napełnionych patosem. Bardzo miły, toleruje nawet gluten i laktozę.

2 thoughts on “Piekło wisiało w powietrzu

  1. Ha ha widzę, ze w Polsce nadal nic sie nie zmieniło. W sumie dobrze, człowiek wie czego może sie spodziewać. Mimo upływu 14 latach na obczyźnie krotkie czy dłuższe wizyty w kraju zawsze obfitują porcja irytacji i chęcią opuszczenia granic w trybie eksperesowym.
    Pozdrawiam :-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *