Opowiedziałem córce o moim dzieciństwie. Słuchała z otwartymi ustami. Gdy skończyłem, patrzyła na mnie z takim współczuciem, jakbym spędził je w piwnicy u Fritzla.
W czasie wieczornej rozmowy Anka zapytała, co robiłem na co dzień, gdy byłem mały, więc urządziłem jej szybki spacer po prochach epoki słusznie minionej. Temat rzeka, więc, żeby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, rozejrzałem się po jej pokoju. Zwykle tak mam, że wspomnienia przylepiają mi się do szczegółów.
Na biurku leżały kredki. Przypomniałem sobie, że rysik zaraz po rozgryzieniu był gorzki. Wystarczyła jednak chwila intensywnego urobku szczęką i gorycz ustępowała pola radości, bo zwykły Donald robił się kolorowy. Ślady zębów miały też chińskie gumki do mazania, które tak pachniały, że chciało się je zjeść…
Skoro już byłem przy zapachach, to wspomniałem o wyprawach na wąchanie luksusu. Po lekcjach chodziliśmy z kumplami do Peweksu, gdzie powietrze było jak wata cukrowa, chciało się je rwać na kawałki i chować do kieszeni. W drodze powrotnej, zamiast tych wszystkich zagranicznych frykasów, kupowaliśmy swojskie pingwiny i oranżadki w woreczku.
Z kolei feeria zabawek na półkach Anki, przypomniała mi zbieranie puszek, które ustawione na meblościance urastały do rangi totemu. Pamiętam, że całą noc czekałem na powrót ojca z Berlina, bo miał mi przywieźć 7up. Znajomi z Austrii, którzy kiedyś nas odwiedzili, z niedowierzaniem kręcili głowami, jakie to mam oryginalne zainteresowania. Byli przekonani, że to tylko ja tak odjechałem, a cała akcja ma coś z happeningu podszytego ekologią i recyklingiem.
Gdy mówiłem młodej, że w telewizji były tylko dwa programy, a bajki zajmowały w nich góra pół godziny dziennie, na jej twarzy rysowało się współczucie. Dorastaniem bez konsoli wprawiłem ją w osłupienie, a informację o braku telefonu przyjęła z drżeniem brody. Na szczęście łzy nie popłynęły, bo rozbawiłem ją opowieścią o zielonej czapce z kangurkiem i marmurkami, którymi wówczas robiło się większy lans w szkole niż dzisiaj najnowszym iPhonem czy iPadem.
Zacząłem właśnie opowiadać o trzepaku, grze w kapsle i bieganiu z kluczem na szyi, gdy do pokoju weszła żona. Wprawnym kopem zdrowego rozsądku przystopowała szarżę kuli ulepionej z moich wspomnień.
– Ona jutro rano nie wstanie do szkoły – oznajmiła z twarzą obozowego kapo.
Córka przytuliła mnie ze współczuciem i poklepała przyjacielsko po plecach. Dla niej była to opowieść rodem z Guantanamo, a dla mnie powrót do wspaniałego czasu dzieciństwa, które przecież nie było wyjątkowe. Pewnie identyczne, jak Wasze. I wiecie co? W życiu bym się z nią nie zamienił, bo mieć wszystko, to jak nie mieć niczego. Dzięki temu, że dorastałem w PRL-u jestem bardziej złożony i patrzę na życie nieco inną optyką.
Naprawdę warto sobie od czasu do czasu zafundować taką retrospekcję, by złapać zdrowy dystans do współczesności. To zdumiewające, bez ilu rzeczy człowiek potrafił się obyć…
PS. Jeśli zinterpretujesz ten wpis jako pochwałę komuny, to za karę wdepniesz bosą stopą w klocki.
Święte słowa. Pokolenie naszych dzieci nie docenia tego, co ma. One są przekonane, że wszystko im się należy…
Zawsze tak było i będzie. Nasze dzieci, gdy zostaną rodzicami, też będą tak narzekać.
Świetny wpis. Wspomnienia podobne do moich. Ja też nie zamieniłaby dzieciństwa w PRL-u na to, które mają współczesne dzieciaki.
Ja co prawda urodziłam się jeszcze za czasów komuny, ale niewiele z niej pamiętam. Czasami zastanawiam się jak wytłumaczę dziecku, że muzyki kiedyś słuchało się z taśm bądź płyt winylowych, że było coś takiego jak dyskietka i nie wszystkie urządzenia miały panel dotykowy. Magia :)