Co jakiś czas starsza córka zabiera mnie na spacer po polu minowym. Staram się uczyć na własnych błędach, dlatego w relacjach z nią zachowuję szczególną ostrożność. Stąpam z rozwagą, badam grunt i omijam pułapki, ale niekiedy zabraknie czujności i wtedy daję się wsadzić na minę. Tak jak wczoraj…
Piątkowy wieczór, winko do połowy odpite. Za chwilę miał wpaść kumpel, z którym planowałem wrzucić piąty bieg. Gość z tych, do których Anka mówi per wujek i uwielbia robić mu kawały, a szczególnie te, które w jej mniemaniu mogą przyprawić go o zawał, albo chociaż wylew. Wkłada mu do kieszeni kurtki lub butów gumowe pająki, plastikowe robaki i inne tasiemce z kodem kreskowym, a potem nie kryje zaskoczenia, że wujek wciąż żyje. Jest jednak ambitna i nie daje za wygraną.
Tym razem wykoncypowała, że ukryje swoje oblicze w łazience i napadnie go w najmniej spodziewanym momencie. Dla wzmocnienia efektu założyła halloweenowy strój wampira i ubabrała twarz czerwoną farbką. Miała też dwie klamerki, ale nie chciała ujawnić ich przeznaczenia.
Kumpel się jednak spóźniał, więc młodą dopadła nuda, która nieoczekiwanie przybrała kolor żółci. Wygarnęła mi, że od kiedy urodziła się Wiktoria, przestałem z nią robić wygłupy. Było w tym sporo racji, więc w ramach zadośćuczynienia zaproponowałem, że tym razem wspólnie poślemy kumpla do piachu. No niech ma coś dziecko od życia…
Mieszanka poczucia winy z winem, pchnęła mnie nawet w objęcia ekstrawagancji i w ruch poszły farby. – Raz się żyje – pomyślałem, gdy młoda malowała mi krwotok z oka. W połowie tworzenia plamy Gorbaczowa, zadzwonił domofon.
– To wujek! Mama otwieraj, a my chowamy się i gasimy światło. No dalej! Raz, raz – zarekomendowała pierworodna.
Przystąpiłem chyżo do akcji, bo uznałem, że może jednak warto przećwiczyć pozorowanie nieobecność w domu, wszak taki mamy teraz bury klimat…
– Tata, mam boski pomysł, ulepszymy zabawę i położymy się w wannie – obwieściła w łazience koordynatorka manewrów.
Zwykle słowo „ulepszymy” z jej ust traktuję jak groźbę, ale czerwone, wytrawne na tyle swobodnie żeglowało już w moich tętnicach, że zaniechałem niesubordynacji.
Gdy tak leżeliśmy po ciemku w akrylowym anturażu, dobiegł mnie kobiecy głos z przedpokoju. Niestety, nie należał do mojej połowicy. Konsternacja wzięła mnie na pierwsze danie, Ankę na drugie, bo bystre (po ojcu) dziecko też wyczuło komplikacje.
– Ej, kto to? – wyszeptała zdezorientowana, plując mi w ucho ukończoną niedawno pomidorową.
Wzruszyłem tylko ramionami, bo na głębszą analizę było zbyt wcześnie. Po chwili wytężonego nasłuchu byłem jednak władny wysnuć wniosek, że dama przyjechała po huśtawkę, czyli była tą jedyną osobą, która odpowiedziała na bardzo atrakcyjną ofertę mojej żony, umieszczoną na bardzo popularnym portalu ogłoszeniowym.
Bez zbędnej zwłoki przekazałem moje ustalenia sztabowi generalnemu i zasugerowałem, żeby jednak pozostać na pozycjach, bo mimo stanu wskazującego, moje poczucie obciachu wciąż jeszcze nie spało.
Pech chciał, że kupująca była higieniczna i poległa w konfrontacji z naszym psem, który ma w zwyczaju na powitanie wąchać gości w kroku. Gdy ktoś mu podejdzie, obficie częstuje go śliną, ale nie każdy bierze ten rytuał na miękko. Paniusia była z tych, co to raczej obcej śliny w rękaw nie wycierają.
Momentu, w którym głupio zapytała „mają państwo łazienkę?” długo nie zapomnę, a bezmyślną odpowiedź żony „jasne, to te drzwi po prawej” zapamiętam do ostatniego namaszczenia.
Potem był już blitzkrieg, nawet nie zdążyłem wyjść z wanny… Światło pstryk, klameczka w dół, wdech, wydech i wstyd „mode on”. Zdobyłem się tylko na kurtuazyjne „dzień dobry”. Jej nie było nawet na to stać…
PS. Gdyby ktoś chciał kupić tę huśtawkę, to ciągle jest do wzięcia ;)