Wywczas

PS_20150816163510

– Nie każdy lubi, jak do niego strzelają, więc Bułgaria to dobry wybór, będą państwo zadowoleni – powiedziała pani z biura podróży i schowała gotówkę. – Proszę tylko nie zgubić voucherów – pożegnała nas, jakby przeczuwała, że lubimy generować problemy.

I miała rację. W przeddzień wylotu Aga zostawiła (na całą noc) paszporty oraz inne wakacyjne dokumenty na balkonie. Na szczęście wiatr okazał się łaskawy i zabrał tylko to, co nie było konieczne, więc wpuścili nas na pokład.

Sam lot upłyną w trybie fit. Podaj chusteczki, odłóż butelkę, wyjmij to, sięgnij tamto  – gimnastykowała mnie żona, a prześliczna stewardessa patrzyła ze współczuciem, co w pełni neutralizowało moje poczucie krzywdy. Zresztą, nie ma co rozdrapywać zabliźnionych ran. Grunt, że Wiki była dzielna, a współpasażerowie chętnie brali czekoladki, które rozdawaliśmy w ramach zadośćuczynienia za wspólną podróż.

Na lotnisku zdobyłem też nową sprawność –  umiem załatwiać potrzeby fizjologiczne z dzieckiem w nosidle, co w przypadku mężczyzn nie jest wcale takie proste. Oczywiście można zadać pytanie, dlaczego na ten moment nie oddałem Wiktorii żonie, ale nie znam na nie odpowiedzi…

Hotel, do którego zostaliśmy przywiezieni okazał się zgodny z opisem. Może poza tym, że woda w basenie przerabiała szkliwo na granulat, ale skoro był pool bar, to nie musieli tego pisać, wszak każdy mógł się znieczulić. All inclusive był na tyle przyzwoity, by uwalniać w ludziach nie tylko morsa, ale również talenty lingwistyczne. Rano człowiek nie zagadywał nawet do Polaków, w południe prowadził już swobodą konwersację po angielsku i rosyjsku, a wieczorami żartował z Węgrami.

Do hotelu miałbym w zasadzie tylko jedną uwagę: mogliby wstawiać łóżka do łazienek w pokojach dla rodzin z dziećmi…

Niestety, rodzinnych wakacji nie da się w całości spędzić w barze, więc były też wypady poza hotel.  Na promenadzie Słonecznego Brzegu ścisk był taki, że spacerując czułem się, jakbym płaszcz zakładał. Dzień czy noc nie stanowiły różnicy – ocean ludzi.

Zwiedzanie całkowicie sobie darowaliśmy. Mógłbym górnolotnie napisać, że go po prostu nie lubimy, bo ma w sobie przymus podziwu, ale powód był bardziej prozaiczny – dzieci. Młodszą córkę trzeba było cały czas nosić, a starszą interesowały w zasadzie tylko lody i soczki, po których wąsy trzymały dwa dni. Dla przykładu, moją opowieść o walorach architektonicznych Nessebaru, Anka skwitowała bezlitośnie prostym komunikatem: „ojciec, muszę do kibla”.

Dlatego nasze wyjścia ograniczyliśmy głównie do plaży. Trzeciego dnia Wiki piasek się przejadł i pobyt nad morzem stał się prostszy. Bardzo nas to ucieszyło, bo nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Weźmy takich rodziców dwuletniego Dawidka z Katowic. Żywe srebro, które jak nie jadło piachu, to dezerterowało z kocyka. Mamusia po trzeciej samowolce pożyczyła od nas długopis i podpisała synka na ręce. Jak mówiła: przezornego pan bóg strzeże.

My tak przezorni nie byliśmy, zwłaszcza w kwestii spakowania leków. Tymczasem narodziła się nowa, świecka tradycja: jeśli twojemu dziecku przez osiem miesięcy nie wyrośnie żaden ząbek, to możesz mieć pewność, że jego szczęka zacznie nabierać kształtu właśnie na urlopie. Cieszyliśmy się z tego ząbka tak samo, jak z porannego espresso. Przy okazji poznaliśmy tamtejsze apteki. Fajne, bo sprzedają wszystko bez recepty, więc jeśli komuś się w Bułgarii nie spodoba, zawsze może sobie kupić Xanax lub Lorafen i będzie git.

Nam się jednak podobało bez benzodiazepin. Wakacje uznajemy za udane. Żeby nie zapomnieć tego wyjazdu, kupiliśmy nawet pamiątki. Ja dwie, z tym że pierwszą wypiłem jeszcze na lotnisku, bo się nadbagaż kroił, a drugą zaraz po przylocie, bo mnie ta pierwsza coś za szybko puściła. Co kupiła żona nie wiem, ale wiążę z nią ten nadbagaż. Anka zainwestowała w chińską laleczkę, która śpiewa pieśni z obozów pracy. Niestety, wyprała się z powakacyjnymi brudami i przestała działać. Szloch ukoiła dopiero obietnica, że do Bułgarii jeszcze wrócimy, więc to raczej nie było nasze ostatnie słowo w tym temacie ;)

 

About

Przemo – będąc pacholęciem bał się, że pająki wciągną go za obraz. Teraz boi się tylko ludzi, którzy nie mają wątpliwości. Raczej indywidualista niż gracz zespołowy. Jeśli już musi śpiewać w chórze, to wybiera partie solowe. Perfekcjonista, wegetarianin, libertarianin, półmaratończyk z ambicjami na więcej. Podobno choleryk. Kocha kino bez popcornu i literaturę faktu. Nieznośnie kreśli po książkach. Ceni sobie muzykę nieoczywistą. Ubóstwia sok pomidorowy, zapach farby drukarskiej i wysokie obcasy u kobiet. Specjalizuje się w przebijaniu balonów napełnionych patosem. Bardzo miły, toleruje nawet gluten i laktozę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *