Trzynastki? Proszę bardzo. Czternastki? Nie ma sprawy. Wcześniejsza emeryturka? Pasuje. Dopłaty do mieszkań? Nie protestuję. Są tacy, którym się to po prostu należy. I to bez żadnego palenia opon, morusania twarzy węglem, blokowania dróg czy paraliżowania stolicy.
Zanim wyjaśnię, o kogo chodzi, najpierw obrażę uczucia religijne antyszczepionkowców. Tak, byłam zaszczepić dziecko na błonicę, tężec i krztusiec. Dla równowagi, rozczaruję też tych po drugiej stronie barykady – szczepię tylko w zakresie obowiązkowym, ignorując wszystkie dodatkowe wynalazki na pneumokoki, rotawirusy, ospy i inne cuda. Co więcej, nie interesują mnie argumenty jednych i drugi, bo dyskusja o szczepionkach jest dla mnie jak taniec o architekturze.
Teraz ad rem. Komu dałabym przywileje, o których piszę we wstępie? Babeczkom pracującym w punkcie szczepień.
Chryste panie, tam jest jak w obozie uchodźców. Tłoczno, duszno, wkoło pełno zaryczanych dzieci i zestresowanych matek. Te pierwsze, wyły jak opętane i absolutnie się w tym nie synchronizowały – każde swoim stylem i rytmem. Te drugie, z histerią były po imieniu, bo za chwilę ich kochane niunie i ptysie dostaną brzydkie gik, a potem mogą mieć od tego nawet gorączkę, albo inny autyzm. No i jeszcze ta rtęć, co to pisali o niej na internetowych forach. Te najlepiej wyposażone w wiedzę z sieci, rezygnowały nawet ze szczepionek skojarzonych i w imię matczynej miłości i odpowiedzialności kłuły swoje dzieci po trzy razy…
Spędziłam w tym obozie ponad dwie godziny, bo wszystko było perfekcyjnie zorganizowane. Wystarczyło najpierw stanąć w kolejce do rejestracji, potem do lekarza i już można było się relaksować w „ogonku” do samego szczepienia. Po wszystkim trzeba jeszcze 20 minut odczekać, na wypadek, gdyby pociecha zwiędła, czy coś, ale to już taka wisienka na torcie, więc jej nawet nie liczę.
Wierzcie mi, miałam sporo czasu, by zwariować. To było jak próba generalna przed końcem świata. Po kwadransie nieustającego wycia dzieci, przestałam słyszeć własne myśli, po godzinie czułam, że spuchła mi głowa, a po dwóch zaczęłam widzieć duże, fioletowe ślimaki.
Gdy wyszłam, uzmysłowiłam sobie, że pracujące tam kobiety mają tak na co dzień i natychmiast zapragnęłam dać im te wszystkie przywileje. Tym bardziej, że budżet państwa na tym nie ucierpi, bo nie mam żadnych mocy sprawczych ;)
A wizytę w punkcie szczepień polecam każdemu rodzicowi, nawet jeśli nie szczepi owocu swych lędźwi. Człowiek łapie tam zdrowy dystans. Po powrocie do domu, płacz jednego i do tego własnego dziecka, jawi się jak dźwięk skrzypiec na autostradzie.
Ja rozumem ślimaki, ale dlaczego fioletowe? :)
Też mnie to martwi. Gdyby były różowe, byłabym spokojna, ale fioletowe? Totalna aberracja. Jak to się jeszcze raz powtórzy, idę do psychiatry. Może mają na to jakieś tabletki…
W końcu jakiś głos rozsądku w sprawie szczepionek. Zasada złotego środka sprawdza się w każdej dziedzinie życia.
Ja też nienawidzę płaczu dzieci innych niż moje. Dobrze wiedzieć, że nie jestem sam ;)
Szczepimy naszą Olkę wszystkie obowiązkowymi, tylko, że w większości sami kupujemy szczepionki wedle kryteriów bezpieczeństwa. Nie podajemy skojarzonych jeżeli mamy wybór i nie łączymy kilku – w przychodzi wiedzą, że rozciągamy wszystko w czasie ale już nawet nie mają o to pretensji bo widzą, że ich nie unikamy. Temat szczepień to czarna dziura, w której racjonalne głosy od razu przepadają w otchłani zapomnienia.
Droga Agnieszko…gdybym mieszkala w Lesznie, moglabys mi podziekowac, bo dzieki osobom takim jak ja cierpienie Twoje i Twojej corki zwiazane z czekaniem na szczepienie jest skrocone. Pozdrawiam.