Siedzimy przy stole, wcinamy kukurydzę w kolbie. Sielsko, anielsko i nagle Anka taranuje atmosferę. – A wiecie, że u Oli w rodzinie prawie wszyscy mają raka?
– Jeeezu, co ty gadasz – zmartwiłam się, bo dość dobrze znam tę koleżankę i kojarzę jej rodziców. Młodzi, sympatyczni ludzie…
– Serio, dzisiaj mi mówiła. Mama, tata, brat, chyba tylko siostra nie – wylicza między jednym a drugim wgryzieniem się w kolbę.
– Jakiś koszmar, to chyba coś genetycznego – wyciągnął racjonalny wniosek Przemo.
– A jak sobie z tym radzi? – pytam i czuję, jak cierpnie mi skóra, a kukurydza grzęźnie w gardle.
– Bo ja wiem, normalnie chyba – wzrusza ramionami młoda.
– Słuchaj, ale jesteś pewna, że to rak? – dopytuję po chwili.
– Tak, na pewno, wszyscy są z lipca…
:) nic dodać nic ująć:) ufff!
A tak poza tym, mam pewne niejasne wrażenie…ale o tym w innym miejscu.
Pozdrawiam:)