Każdy ma jakiś feler, ja na przykład prozopagnozję wobec obcych dzieci, a małżonka zamiłowanie do cukrów prostych. Ich wzajemna relacja jest bardzo skomplikowana, bo ma w sobie coś z cza-czy.
Najpierw jest krok w przód, czyli rzucanie nałogu, a zaraz potem krok w tył i nadrabianie zaległości.
Aktualnie – na fali postanowień wiosennych, bo noworoczne nie podjęły tematu – mamy krok w przód. Doby bez słodyczy żona liczy skrupulatnie. Jest jak alkoholik na odwyku i dokładnie wie, ile już nie grzeje. Niewykluczone, że ma to nawet przeliczone na godziny, albo nawet minuty. Nie wnikam, nie szydzę, tylko wspieram.
Tym bardziej, że sporo ją to kosztuje, a okoliczności podjęcia tej heroicznej walki były wstrząsające.
– Tata, koniecznie pogadaj z mamą, bo chyba coś złego się dzieje – zadzwoniła do mnie niedawno wystraszona córa, gdy akurat zajechałem na myjnię, żeby sprawdzić, czy auto, którym jeżdżę jest na pewno moje.
– Co się dzieje?
– Ej, mama podeszła do mnie i ni stąd, ni zowąd, dała mi marcepana z nugatem. Czaisz to?
Nie czaiłem i to zupełnie. Gdyby oddała krew, nerkę czy fragment wątroby to luz, ale batonik?
– Zawsze mnie goniła za słodycze, a teraz sama daje i to swoje ulubione – nie przestawała się dziwić młoda.
– A możesz dać mi mamę do telefonu? – wolałem nie zwlekać z wyjaśnieniem sprawy.
– Nie chce podejść, tylko stoi i kręci głową, w lewo, w prawo, w lewo…
Dobra, sytuacja wyglądała na tyle poważnie, że odpuściłem myjnię i przyjechałem do domu.
– Co tam? – pytam od progu.
Aga podchodzi do mnie, spuszcza głowę, przytula się, po chwili ciężko wzdycha i szepce:
– Bo wiesz, musiałam oddać jej tego marcepana… Wszystko przez te kieszonki francuskie z morelami. Zjadłam dwie i tak się zasłodziłam, że nie mogę patrzeć na słodycze. Już nigdy więcej ich nie ruszę!
Chwilo trwaj! Trzymajcie kciuki!