Młoda się rozchorowała i jak zwykle trafiła z tym w najgorszy z możliwych momentów, bo nie bardzo było z kim jej zostawić. Każdy miał akurat swój własny pożar w szopie. W takich sytuacjach zawsze ostatecznie pada na Przema. Taki już urok wolnych zawodów, własnych firm i uzbrojonej w zdolności perswazyjne żony…
W okolicach południa dzwonię, by sprawdzić, jak im się życie układa.
– Żyjesz? Nic się nie odzywasz przez tyle godzin… – zaczęłam z lekkim wyrzutem i niepokojem.
– Spoko, młoda daje radę, już jej lepiej, nawet udało mi się przy niej popracować – wyjaśnił wyraźnie zadowolony, a wręcz zrelaksowany.
– Cud, jak to zrobiłeś? – zaczęłam dociekać, bo nadepnął mi tym wyznaniem na nerw ciekawości.
– Dałem jej tymianek, koperek, majeranek i chyba liść laurowy, albo coś podobnego, już nie pamiętam i dziecka nie było – opowiada ziewając.
– Słucham? – spytałam, choć doskonale słyszałam, co mówił.
– Że dziecka nie było, mówię, popracowałem nawet – powtórzył z niezmąconym spokojem w głosie.
– A skąd taki pomysł? Od babci? Z netu? W jakich proporcjach jej to zaparzałeś? – nie kryłam zdenerwowania.
– Zaparzałeś? Ja jej to po prostu pozwoliłem rozsypać na podłodze…
#ojciecsamwdomu