Poniedziałek, godzina 8.30. Pierworodna wyspana i radosna, więc poranek przebiegał bez emocjonalnych kolizji. Ani razu nie akcentowała nienawiści do mnie, a ostatnio zdarza jej się dojrzewać.
Stosunkowo chyżo (tylko dwa „zaraz”) przedarła się przez syf w swoim pokoju, by nie marudzić na widok jajecznicy. A brak tabletu przy śniadaniu wprowadził mnie w iście euforyczny nastrój. Słowem: sielanka.
Nagle, między jednym kęsem a drugim, zapytała o… żonę Hitlera.
Lubię ten jej głód wiedzy, zwłaszcza z historii i polityki, więc rozpocząłem ex tempore opowieść o tym, że fuhrer prawdopodobnie nie miał jednego jądra, a poleciała na niego babeczka, która mogłaby być jego córką. Napomknąłem, że ślub wzięli tuż przed śmiercią, a na weselu w bunkrze podano szampana i chleb z wątrobianką. Przez cyjanek, kulę w łeb i polewanie benzyną zamiast podróży poślubnej, przeprowadziłem ją suchą nogą, skupiając się na teoriach spiskowych wokół jego ucieczki do Argentyny.
Młoda jadła i słuchała. Ba, pojawiły się nawet pytania dodatkowe, czym zaskoczyła mnie kompletnie, bo zwykle wie wszystko najlepiej, co prawdopodobnie odziedziczyła po matce.
Pomyślałem: piekło zamarzło. I już rozpędzałem się w tych opowieściach, gdy nagle przyszło nieoczekiwane i lód puścił:
– Tato, zainteresowałam się czymś i wysłuchałam tego, co masz do powiedzenia, czy teraz mogę dostać dwa zika na długiego żelka?
Kurtyna.