Dziś zagościł u nas dżender. Mały, bo mały i nie tam jakoś specjalnie wyfikowany, ale zawsze. Było tak, że spotkaliśmy się z mężem w łazience. On prał ręcznie moją jedwabną apaszkę, a ja odtykałam kran. No cóż, zdarza się…
Krew uderzyła mi w tętnice, gdy zlustrowałam zawartość zapchanego kolanka. Okazało się, że w rurze znowu wadzi broda Przemysława w stanie spoczynku. Recydywa podniesiona do potęgi entej. Trzy głębokie wdechy i mówię, jak na mnie nawet spokojnie:
– Czy Twój świat bardzo by się zawalił, gdybyś golił się tak, żeby nie zapychać umywalki?
Nawet nie spojrzał…Powtórzyłam sentencję raz jeszcze, ale głośniej, bo pomyślałam, że przepierka odebrała mu podzielność uwagi.
Tym razem zareagował. Spojrzał nam mnie wzrokiem, który mówił wszystko. Tego, co przed chwilą powiedziałam nie znaleźliby u niego nawet podczas kolonoskopii.
Uznałam więc, że przyszedł czas na argument koronny.
– Popatrz, maestro – mówię do ślubnego nawiązując z nim kontakt wzrokowy – ja tymi rękoma, którymi teraz grzebię w tym syfie, będę za chwilę gotowała ci obiad…
Omiótł wzrokiem moje ubabrane rękawiczki, przełknął ślinę, brewka mu drgnęła, ale nic nie powiedział.
Potrzebował czasu. Godzinę później dojrzał do ważnej konsumenckiej decyzji. Pojechał po keczup, a przywiózł taką oto pelerynkę.
Zuch chłopak…