Przestraszyłem się, że uległy palnikowi z gazem, ale szybko porzuciłem tę myśl, bo zapach nie zwiastował tragedii. Poza tym, ruszały odwłokami, jakby całe chciały wpełznąć pod te szafki.
Złapałem biegunkę myśli.
Wjazd CBŚ? Nie, do jesiennych wyborów jeszcze trochę.
Napad? Żadnej krwi ani śladów walki.
Gdy stupor nieco mnie puścił, zagaiłem w miarę płynną artykulacją.
– A wy co, moje żmijki, nie śpicie jeszcze, tylko tak sobie pełzacie?
– Ciiiiii – syknęła żona, nie odrywając twarzy od podłogi.
– Jakieś przygotowania do komunii? Ćwiczenia z leżenia krzyżem? – dociekałem.
– Cichoooo, nooo – zawyła córa.
Żona widząc moje zdezorientowanie, bez słowa wyjęła spod szafki rękę i pomachała mi… koperkiem. Ta podpowiedź zamiast wyjaśnić sprawę, rozwaliła mi mózg. Moje ogłupienie gęstniało z każdą sekundą, jeszcze moment i można by je kroić.
– Zgaś światło, bo nie wyjdzie – poinstruowała progenitura. – Świniak* nam uciekł i go namierzamy – rozwiała w końcu tajemnicę.
A już myślałem, że mi czegoś do piwa dosypali…
* Świniak to imię, nazwisko i zawód świnki morskiej, którą musiałem kupić Ance, bo przegrałem zakład.
Świetnie napisane. Życie codzienne a jakże barwne i zabawne :)
Też miałam kiedyś świnkę, ale nie wpadłabym na to, żeby ją nazwać świniakiem ;) Przecież to takie słodkie stworzonko :)
Leżenie krzyżem rozwala system :P
ale do komunii też się przyda, jakby co :D
Świetnie się was czyta, rewelacyjny blog!
Przyznam, że widok leżącej na podłodze rodziny też zmroziłby mi krew w żyłach ;) Świetnie napisane!